Relacja z Szago XV

 

IMG_1260.JPG

Sławek Ćwirko rozdający stowarzysze za free.

 

Wiosną życie nabiera tempa. Przynajmniej życie fanatycznego InOwca, albowiem w tym roku jakoś tak się złożyło, że na wiosnę mamy prawdziwy wysyp imprez na orientację. Ledwo przebrzmiały echa Manewrów SKPT, a już trzeba było pędzić na Szago, cykliczną imprezę, która w ostatnich latach rozwija się bardzo prężnie i bije kolejne rekordy popularności. W tym roku na starcie na wszystkich trasach stanęło około 400 osób! To oznacza dogonienie frekwencji Manewrów SKPT i Darżlubów i pretendowanie do miana jednej z najbardziej popularnych InO w regionie.

Organizatorem zawodów był UKS „Włóczykij” Osiek, a mózgiem całego przedsięwzięcia prezes Pomorskiej Komisji Imprez na Orientację Artur Fankidejski. Pomagała mu liczna rzesza młodzieży z Osieka (na czele z najmłodszym z nich wszystkich gimbusem Markiem Wrzałkowskim), jak również zaprzyjaźnione osoby z GDAKKa.

Ale do rzeczy. Zawody odbyły się w sobotę, 24 marca, a start mojej trasy BT zaplanowany był już na godzinę 8:30 (ja miałem startować o 9:13). Na tę trasę zgłosiło się aż 26 zespołów! Tak duża frekwencja na najtrudniejszych trasach jest rzadkością, dlatego była szczególna okazja fajnie porywalizować i sprawdzić się na tle najlepszych. A tuzów przyjechało sporo. Mimo to liczyłem na wysokie miejsce, bo impreza była dzienna, na pełnej mapie, a po budowaniu trasy ekstremalnej na Manewrach czułem się pewny swoich umiejętności czytania rzeźby terenu za dnia. „Spokojnie, tylko nie latać jak jeździec bez głowy” – powtarzałem sobie mantrę już w pociągu Regio relacji Gdynia – Elbląg, wiozącym mnie na start.

Nie miałem jak dojechać transportem publicznym na tak wczesną godzinę do Swarożyna (to tam były zlokalizowane zawody), ale pomocną dłoń wyciągnął do mnie Mateusz Spadik, który podwiózł mnie samochodem z Tczewa, gdzie wysiadłem z pociągu, do Swarożyna. W ramach podziękowania obiecałem sobie po cichu, że pokonam go i Rafała Sikorę, chociaż wiedziałem, że nie będzie to sprawą łatwą, bo na tego typu zawodach są ostatnio prawie bezbłędni. W ogóle obawiałem się przede wszystkim tego, że dzienna impreza na pełnej mapie okaże się małym wyzwaniem dla większości zawodników i o zwycięstwie zadecydują przypadki losowe – jeden stowarzysz wbity z roztargnienia lub kontrowersyjnie rozstawione PK. Takie były moje obawy i częściowo się one sprawdziły, ale po kolei.

W bazie zameldowałem się sporo przed moją minutą startową, bo chyba około 8:00. Miałem więc całą godzinę na założenie soczewek, które ostatnio testuję od czasu do czasu na zawodach, jednak wciąż idzie mi to opornie. Właściwie dłubię sobie bardziej palcem w oku niż zakładam soczewki, co chwilę spadają mi one do zlewu, ześlizgują się, wszystko, tylko, nie układają się na oku tak jak powinny. Po kilkunastu minutach frustracji i dłubaniny w narządach wzroku udało mi się założyć te paskudne soczewki. Główny kłopot z głowy, nie pozostało nic innego jak wystartować i spokojnie nawigować.

Kiedy odebrałem mapę i ruszyłem w trasę, wtłukłem sobie do głowy, żeby nie latać bez sensu po lesie i dla uspokojenia chwilę postałem w szkole i obejrzałem przeloty na pierwsze punkty oraz zdecydowałem w jakiej kolejności będę je podbijał (kolejność potwierdzeń była dowolna). Zdecydowałem się wbijać je po kolei, z wyjątkiem PK 3, który zamierzałem podbić po zrobieniu połowy wstęgi Mobiusa, po PK 13. Trasa miała bowiem kształt wstęgi Mobiusa wynalezionej i opisanej przez Augusta Mobiusa, lub jak kto woli symbolu nieskończoności.

 

wstęga

Wstęga Möbiusa może być zdefiniowana jako kwadrat [0,1] × [0,1], w którym górna i dolna krawędź są utożsamione przez relację (x,0) ~ (1-x,1) dla 0 ≤ x ≤ 1. By the way, who cares.

PK 1 był prosty, ponieważ był to pomost na małym wioskowym jeziorku. Podbiwszy go, zacząłem biec, ale czujnie i tym sposobem dobiegłem do PK 24. Aha, tu wyszło moje paskudne kłamstwo, bo wcześniej napisałem, że zamierzałem potwierdzać punkty zgodnie z kolejnością numeryczną, dlaczego więc między PK 1 i PK 2 wtrynił mi się PK 24? To na cześć Gromusia i jego złości na mnie za postawienie PK 24 na Manewrach SKPT na niczym (zdarza się nawet najlepszym). Z PK 24 miałem problem. Miał on stać nad rozlewiskiem, u podnóża skarpy. Chodzę więc pod skarpą, szukam, ale nie znajduję (a Jezus obiecywał „Szukajcie, a znajdziecie”). Wymyśliłem jakąś dziwną teorię, że ta skarpa powinna być bliżej torów, więc zaczynam szukać bliżej torów, co było kompletnie bez sensu. Potem przypomniałem sobie, że Artur lubi zastawiać pułapki na trasach i wlazłem na rozlewisko, które było pokryte topniejącym lodem. Lód na szczęście nie załamał się pode mną, a ja za chwilę znalazłem punkt, sprytnie obrócony plecami do całego towarzystwa lampionowych szperaczy, które w międzyczasie stawiło się w okolicy dość licznie.

 

88.24

Wiosenne wietrzenie mieszkania albo raczej wietrzenie podstępu tam, gdzie go nie było. Męki na PK 24.

Straciłem tu z 5-10 minut, ale najważniejsze, że nie spisałem stowarzysza albo, co gorsza. BPKa! No to hajda na PK 2. Przeloty na PK 2, PK 4 i PK 5 w zasadzie bez historii. Warte wzmianki jest jednak, że na PK 2 dwukrotnie przeszedłem rzeczkę w bród i buty miałem od startu zupełnie zbrodzone. Przelot z PK 4 do PK 5 szosą dobry kilometr. Troszkę mogłem tu rozwinąć prędkość, a przy okazji przeszedłem na drugą stronę autostrady (Break on through to the other side of motorway). PK 5 też bez historii, chociaż trochę miałem zagwozdkę, bo z kroków wyszedł mi za daleko, ale przecinka ewidentnie przechodziła przez punkt, a tak miało być.

Za to na PK 6 zaliczyłem pierwszą poważną wpadkę nawigacyjną! Oto mapka obrazująca co działo się na PK6 (poniżej).

 

88.jpg

PK 6 – kółeczko sprytnie zasłaniało rzeźbę na południe od punktu. Patrząc na mapę miało się wrażenie, że punkt jest na nosku wysuniętym jak ostroga w skarpę.

Idę sobie drogą na wschód, droga skręca na północ i wchodzi w wąwóz. Na mapie jest zaznaczona skarpa przy drodze, muszę być więc już przy niej. Drużyna przede mną atakuje z tego miejsca na szago punkt, ja robię podobnie. Odmierzam 125 metrów do dołka i stąd już tylko 50 metrów do noska. Wszystko się zgadza, tylko, że na nosku, który nomen omen jest jakiś taki niewyraźny, żadnego lampionu nie ma. Powinna być tu ostroga mocno wysunięta w kierunku południowym i wchodząca w skarpę, ale skarpa idzie w zasadzie równo z zachodu na wschód. No ale jakaś wypukłość terenu tu jest. Kilka drużyn czesze drzewo za drzewem, ale nic nie znajdują. Przecież punkt musi gdzieś tu wisieć, ale Artur go schował! Co za bęcwał! Złażę trochę niżej skarpą i znajduję przewaloną ambonę. Waży to chyba ze 200 kilo albo 100, już może mnie fantazja ponosi. Obszukuję wokół ambonę w poszukiwaniu lampionu. Może Artur powiesił na ambonie i ona się przewróciła wskutek wiatru? Ale na ambonie lampionu nie ma. Jednak jednej z jej ścianek nie jestem w stanie sprawdzić, bo jest ona zwrócona w stronę ziemi. Zaczynam więc przesuwać z mozołem tę ambonę, rozhuśtywuję ją, aż wreszcie udaje mi się ją podnieść na jakieś 40 cm. Zaglądam na tę ostatnią ścianę, ale i tam lampionu nie ma. Zostawiam więc świętej pamięci ambonę, niech spoczywa w pokoju i uruchamiam myślenie. Wreszcie świta mi w głowie, że przecież ten nosek jest na mapie odsunięty znacznie od skarpy na północ! Zresztą w międzyczasie inne zespoły szukające punktu gdzieś zniknęły. Idę więc na północ, ale i tam nic nie znajduję. Chcę więc wycofać się do drogi, żeby jeszcze raz się namierzyć i wówczas namierzam jakiś lampion w dolince. Cholera, a może nie miałem szukać noska, tylko dolinki??!! Tak może być! Po chwili niemal upewniam się w tym, kiedy znajduję obszerny rozlazły szczyt na E od dolinki, który wcześniej wziąłem za dołek. Wracam do drogi, najpierw jednej, potem drugiej. Tak, w zasadzie wszystko się zgadza. Ale dla pewności lecę ze 300 metrów drogą na północ do bagienka i wracam się tą samą drogą, dokładnie licząc kroki i obserwując rzeźbę wokół. Okazuje się, że skarpa, widoczna na mapie zaczynała się znacznie dalej niż na początku sądziłem. Wąwóz, od którego namierzałem się początkowo na punkt wcale nie był na mapie zaznaczony. Odliczam kroki na zachód, mijam górkę i wbijam punkt w dolince. Wszystko teraz się zgadza. A wystarczyło, żeby na W od punktu Artur rozwiesił stowarzysze! Nabrałbym się jak nieopierzony kurczak na emenemsy (powiedzmy, że myślał, że to ziarno).

 

PK 6 faza 0.png

Pierwsza faza bitwy o PK 6. Uwertura pod Balikpapan. Wąwozu zaznaczonego fioletową obwódką nie było na mapie zawodów (mapa 1:25 000). Odbiłem od tego wąwozu na NE i nadziałem się na dolinkę, podczas gdy chciałem atakować kotę 39,1, myśląc, że to dołek.

 

Pk 6 faza 1.png

Druga faza bitwy o PK 6. Błędy nakładają się na siebie jak herbatniki w stefance.

 

Pk 6 faza 2.png

Trzecia faza bitwy o PK6. Przypadkiem wlazłem na PK 6 w dołku, ale żeby upewnić się, że mam do czynienia z właściwym punktem wybrałem się drogą aż do bagienka na północy.

 

PK 7 i PK 8 podbudowały mi morale. Nie były za trudne, a dodatkowo nie popełniłem błędów na przelotach. PK 9 w zasadzie też bez historii, tyle, że punkt był nie bardzo charakterystyczny. Równomiernie opadająca dolinka i stowarzysze co 50 metrów. Wydawało mi się, że dobrze wymierzyłem się od drogi, ale niestety złapałem stowarzysza, zresztą jak większość ekip na trasie. Potem znów budowanie morale i spokojne podbijanie punktów 10, 11, 12, 13 i 3. Na PK 12 udało mi się uniknąć pułapki. Całkiem fajny punkt na rzeźbie. Niektóre zespoły dały tam się nabrać na dobrego stowarzysza. PK 14 od razu wydał mi się ciężki, ponieważ musiałem go atakować od południa, a rzeźba tam była nieczytelna. 250 metrów azymutu na NE od zakrętu drogi, a właściwie od górki przy zakręcie. Wydawało mi się, że powinienem iść mało wyraźnym grzbietem i na koniec zejść opadającą dolinką do dołka. Wszystko się zgadzało w terenie, z wyjątkiem tego, że dolinka wyszła mi z kroków ciut za wcześnie a poza tym dołek był od niej jakby za bardzo w kierunku południowym, ale cała reszta się zgadzała. Wbiłem punkt w dołku i jeszcze na wszelki wypadek zamierzałem dojść do PK 15 trochę naokoło, a mianowicie zahaczając o bagienko na NW od punktu, aby upewnić się, że potwierdziłem lampion prawidłowy. Odmierzam 125 kroków i nie dochodzę do żadnego bagienka, tylko do… kolejnego, jeszcze głębszego dołka! I tam też lampion! O nie, dopiero teraz jestem w dołku prawidłowym i robię przebitkę. Zdaję sobie sprawę, że z 10 punktami karnymi praktycznie już tracę szansę na zwycięstwo i to mi trochę podcina skrzydła. Odmierzam znów 125 kroków na NW i tym razem trafiam do bagienka. Lepiej późno niż wcale.

 

PK 14 szago.png

Żegnajcie złudzenia, jak mawiał Stach Wokulski do swoich myśli, czyli przebitka na PK 14.

 

PK 14 otwiera moją czarną serię, ponieważ na PK 15 i 16 łapię stowarzysze, oczywiście ani się tego domyślając. Byłem pewien, że spisuję dobre punkty. Punkty były bardzo ciekawe nawigacyjnie na stosunkowo skomplikowanej rzeźbie i stosunkowo daleko od dróg (150-200 metrów).

Na PK 15 trzeba było się odmierzyć 175 metrów na W od zakrętu drogi. Jednak coś mnie podkusiło, żeby skakać po rzeźbie trochę naokoło. Najpierw do dolinki na SW, potem do bagienka, wzdłuż bagienka grzbietem na W i dopiero potem na północ do dołka, gdzie miał być punkt. Oczywiście wtedy jeszcze nie wiedziałem co miało być dołkiem, a co górką, dowiedziałem się dopiero na miejscu. W ogóle na mapie zawodów kreski spadu były zupełnie niewidoczne w okolicach punktów albo Artur celowo je wymazał, co akurat uważam za dobry pomysł, zważywszy, że trasa była dzienna. Problem z moją taktyką polegał na tym, że mapa w okolicach PK 15 dość mocno się nie zgadzała i nadziałem się na dwa dołki, których wcale na mapie nie było.

 

PK 15 cz.1.png

Pierwsze podejście pod PK 15. Błędy na mapie w okolicach PK 15. Oba dołki na SW od PK 15 nie były widoczne na mapie zawodów. Wyraźniejszego dołka, tego bardziej na południe (do którego wlazłem), nie ma nawet na mapie 1:10 000. Ponadto inaczej wyglądał kształt dolinek wychodzących z bagienka (na dole zdjęcia, to wielkie coś zielone) na północ, co mnie zmyliło.

 

Najpierw polazłem 75 metrów na SW od zakrętu drogi i zlokalizowałem zejście dolinką do bagna. Jednak w terenie, owo zejście było w innym miejscu i szło w innym kierunku niż mapa pokazywała, co widać na zamieszczonym przeze mnie obrazku. Zlazłem prawie na sam dół do bagna, a potem się rozmyśliłem i postanowiłem iść grzbietem 100 metrów i odbić na północ na punkt. Ale ten grzbiet w pewnym momencie zaczął mi za bardzo zakręcać na południe, a powinien na SW. Ale reszta się mniej więcej zgadzała, może poza tym, że wyszło mi ze 150 kroków, a nie 100 metrów. Zlazłem do wielkiego dołu, a tam… ani śladu lampionu. Zauważyłem jednak, że jakieś 50 metrów na północ jest inny dołek, chociaż mniej charakterystyczny i nie tak głęboki. Polazłem tam i znalazłem lampion. Postanowiłem jednak wrócić do bagienka i jeszcze raz się namierzyć, tym razem nieco inaczej.

 

PK 15 cz.2

Druga próba ataku na PK 15 pt. „Kombinuj dziewczyno, nim twe wdzięki przeminą”. A wystarczyło walnąć precyzyjny azymut na W 175 metrów od zakrętu drogi…

Wróciłem do bagienka, odmierzyłem 50 metrów do dolinki wcinającej się w grzbiet na północy i poszedłem tą dolinką na północ… Niestety chyba zlekceważyłem mierzenie kroków. Musiało mi wyjść ich stanowczo za mało. Odbiłem na zachód do dołka, co mi się nie do końca zgadzało, bo dołek powinien być na NW. Potem jak uciekałem z PK 15 wydawało mi się, że za szybko doszedłem do drogi będącej na W od punktu, ale niestety nie zapaliła mi się lampka ostrzegawcza i nie pomyślałem, żeby namierzyć się jeszcze raz na punkt, tym razem od W. Zresztą ile można się namierzać, i bez tego jestem przesadnie pedantyczny (czy można być pedantycznym nie przesadnie?).

No nic, bez duszy na ramieniu (powiedzmy, że z duszą schowaną w futerale na gitarę) udałem się na południe do pobliskiego PK 16. Potraktowałem go jako bardzo duże wyzwanie nawigacyjne i starałem się go ugryźć najlepiej jak mogłem. Wzniesienie, górujące nad okolicą PK 16 od północy, wydało mi się najlepszym punktem bezpośredniego ataku. Postanowiłem na nie wleźć od drogi i potem zleźć z niego na południe łagodnie opadającym, widocznym na mapie grzbieckiem. Z początku wszystko było okej. Wzniesienie osiągnąłem bez żadnych dylematów moralnych, czy nawigacyjnych. Grzbiecik również dało się od biedy zlokalizować w terenie. Problem pojawił się, kiedy musiałem ocenić, czy na E od PK 16, w odległości 50 metrów od niego, mam do czynienia z dołkiem czy z górką. Niestety, na moje nieszczęście doszedłem do wniosku, że jest to górka, a więc punkt wisi w dołku. Zobaczyłem tę górkę (w rzeczywistości na niej wisiał punkt kontrolny), a na W od niej dołek i w nim lampion. Podbiłem lampion i wtedy coś zaczęło mi się nie podobać. Dołek był na NW od górki, a powinien być na SW. Poszedłem więc bardziej na południe, przedzierając się przez krzaki, potem bardziej i bardziej, a teren wznosił się coraz bardziej. Odmierzyłem tak ze 100 metrów, nim dotarłem na spory szczyt i stwierdziłem, że po pierwsze za daleko poszedłem, a po drugie przeciąłem po drodze co najmniej dwie warstwice, a PK był na formie terenu ograniczonej jedną warstwicą. Wzruszyłem więc tylko ramionami i zadowolony z siebie (tylko na tyle na ile może być zadowolony miłośnik twórczości Mickiewicza i Witkacego) poleciałem dalej.

A dalej zgubiłem się na przelocie. Między PK 16 i 17 Artur zasłonił mapę zgrabnym szarym jajem, które początkowo wziąłem za regularnych kształtów jezioro. Tych „jezior” dokładnie tego samego kształtu i wielkości były na mapie trzy. W tym, że nie są autentyczne, lecz zostały dorysowane przez budowniczego zorientowałem się dopiero gdzieś tak w połowie trasy. Dodatkowo wymazana została asfaltowa droga i źle oceniłem jej przypuszczalny przebieg. W efekcie kiedy doszedłem przecinką do poprzecznej drogi, około 300-400 metrów od punktu, nie wiedziałem czy iść na E, czy na W. Wybrałem kierunek wschodni, bardziej na czuja niż kierując się jakąś logiką i wiedzą (zupełnie tak jak Gandalf wybierał drogę w Morii albo stosując metodę „na wschód, tam musi być jakaś cywilizacja”). Miałem szczęście, bo po chwili znalazłem się na skrzyżowaniu z drogą, która zaczynała się charakterystycznym wąwozem i szybciutko zlokalizowałem ją na mapie. Stąd do punktu na mostku było tyko 100 metrów. Podbudowany tym, że udało mi się wyjść z tarapatów pognałem do PK 19 (pomijając na razie PK 18, który chciałem podbić później). Tak się zapędziłem, że przeoczyłem skrzyżowanie, na którym powinienem był odbić na W, wskutek czego musiałem się wracać ze 300 metrów i namierzać jeszcze raz. Takie są skutki biegania bez głowy. Gdy wybrnąłem z tej pułapki, PK 19 podbiłem już bez problemu. Kolejny PK 18 był łatwy nawigacyjnie, za to ohydny jeśli chodzi o pokonywanie połamanych gałęzi, drzew i innego ustrojstwa. Punkt wisiał u źródła małej rzeczki i szło tam się zabić na kikutach drzew i gałęzi. PK 21 i 20 okazały się niezbyt wymagające i został mi do podbicia już tylko jeden punkt – PK 22. Właściwie na mapie był jeszcze PK 23, ale chwilowo zamierzałem go nie podbijać, ponieważ w opisie trasy widniała informacja, że należy potwierdzić 23 punkty kontrolne, podczas gdy na mapie było ich 24. Nie wiedziałem, czy to pomyłka Artura, czy celowa zmyłka, żeby niektórzy nabrali się na PM wskutek podbicia o jeden punkt za dużo. Zamierzałem pobiec na metę, zapytać się, o co chodziło i w razie czego wrócić się na PK 23 i go podbić. Musiałem więc zameldować się na mecie jakieś 20 minut przed limitem czasu, żeby zdążyć wykonać ów manewr z PK 23.

PK 22 był na górce, tuż przy zakręcie kanałku obramowanego skarpą. Postanowiłem atakować go od południa, od mostku. Nadrobiłem przy tym sporo drogi, ale nic mi to nie dało, ponieważ okazało się, że… kanałku, ani skarpy nie ma! Został zasypany albo coś. Próbowałem iść na czuja, po obniżeniu terenu, myśląc, że zapewne tam przebiegał kanałek. Była to dobra taktyka, bo co jakiś czas mijałem studzienki kanalizacyjne, które wyznaczały lokalizację kanału. Mniej więcej zorientowałem się, gdzie kanałek zakręca i zaatakowałem stamtąd znajdującą się w pobliżu górkę. Jednak górka ta okazała się płaskowyżem, nie miała żadnej wyraźnej kulminacji, co więcej nie wisiał tam żaden lampion. Razem ze Sławkiem Ćwirko napieramy więc dalej na północ i znajdujemy dwa lampiony na jakiejś dziwnej grzędzie idącej z E na W w poprzek kanałku. Wyglądało to na jakąś groblę, tylko po jakie licho tam by się miała znajdować tego nie wiedziałem. Sławek mówi do mnie „tu masz lampion i tu masz lampion”, ale nie podbija żadnego z nich i idzie dalej, w kierunku jak na moje zupełnie bezsensownym. Zupełnie jakby każdy z nas mógł wziąć jeden lampion tylko dla siebie, a on mi łaskawie podarował aż dwa. Nie zamierzam jednak korzystać z tego aktu łaski i idę w stronę kanałku, bo ta grzęda nie wygląda mi żadną miarą na regularną górkę, tylko na jakiś sztuczny ludzki twór. Wracam się do kanałku, kręcę na to wszystko nosem i decyduję się wrócić do drogi, którą niedawno biegłem. Przedzieram się do drogi na W i okazuje się, że wywaliło mnie stanowczo za daleko na północ! A więc oba lampiony na kurzej grzędzie musiały być stowarzyszami. Ale w takim razie gdzie, „u cholery”, (jak powiedziałby Witkacy, gdyby żył i nie filozofował akurat bez sensu), wisiał prawidłowy lampion?! Cóż, decyduję się skakać po rzeźbie, tak jak na PK 15. Tym razem mam jednak więcej szczęścia niż przy „piętnastce”. Tutaj bowiem mapa zgadza się bardzo dobrze, przynajmniej jeśli chodzi o rzeźbę terenu. Odmierzam 100 metrów na południe od skrzyżowania dróg, wbijam się 75 metrów na szago na E do dołka, z dołka idę na SE 50 metrów i już jestem na górce, na której dodatkowo wisi stowarzyszony lampion, co upewnia mnie, że jestem na pewno na tej, a nie innej górce na mapie. Teraz zadanie jest już banalne. Odmierzyć kolejne 75 metrów na E, przekraczając po drodze kanał i powinienem być u celu. Przekraczam kanał i widzę już cel podróży – dyskretnie schowaną w krzakach górkę, którą początkowo przeoczyłem i poszedłem za daleko. Wchodzę tam, trochę się kręcę, bo jak na moje lampion wisi trochę na północ od szczytu górki, a nie na samym szczycie, ale ogólnie okej. Unikam tu stowarzysza, co poczytuję sobie za sukces, bo teren był trudny. Wystarczyło, żeby Artur powiesił stowarzysza na tym pseudo-wzniesieniu, które atakowałem na początku i miałbym kolejnego PSa. Ale trochę tras sam zbudowałem i wiem, że nie jest wcale łatwo przewidzieć, gdzie ktoś będzie miał ochotę się nabrać na stowarzysza. Czasem ludzie chcą wbijać punkty w takich miejscach, że jako budowniczy zupełnie nie przewidzisz.

 

88.22.1.jpg

Pierwsza próba zdobycia PK 22, zakończona wycofaniem się na charakterystyczne skrzyżowanie.

 

88.22.2

Drugi, tym razem udany, atak na PK 22. Skakanie po rzeźbie tym razem się opłaciło (nie jak na PK 15).

 

 

Zadowolony przebijam się przez obrzydliwe krzaki i kikuty krzaków po wycince, do torów. Uważam, żeby nie skręcić sobie chorej nogi, bo to byłby szczyt wszystkiego. Noga i tak boli. Od torów aż do bazy biegnę około 700 metrów. Chora noga ledwo daje radę, a ja chcę w kwietniu biegać Harpagana 100 km… Z czym do ludzi? Wpadam na metę po 5 godzinach i 57 minutach walki na trasie. Limit wynosił 6 godzin 30. Szybko podchodzi do mnie Piotr Światkowski i pyta jaki lampion wbiłem na PK 9. Mówię, że środkowy, wobec czego Piotr już zaciera ręce, ponieważ jako jeden z nielicznych wbił tam prawidłowy punkt, który wisiał najbardziej na południe. Dowiaduję się więc, że mam już przynajmniej 35 punktów karnych za jednego PSa i jedną zmianę. Dowiaduję się też, że dobrze zrobiłem nie podbijając PK 23, bo dostałbym PM za nadmiarowy punkt. Akurat wywieszają wyniki mojej trasy i z przerażeniem widzę, że 2 PSy dają miejsce w połowie stawki. Czekam jakąś godzinę na wywieszenie mojego wyniku i zupełne załamanie – 3 stowarzysze i przebitka! Totalny dół, mam ochotę szybko wrócić do domu i przeanalizować błędy. Chwilę rozmawiam z Andrzejem Buchajewiczem, ale na dłuższą pogawędkę nie mam nastroju, bo w mojej głowie huczy mi tylko myśl o porażająco dużej, jak na tę trasę, liczbie wykrytych i zdiagnozowanych u mnie Psów. Daje mi to miejsce 14 na 16 podliczonych zespołów. Klęska. Na szczęście później, po kilku dniach, okazało się, że było to 13 miejsce na 26 ekip, a więc nie tak źle. Cóż, raz pod wozem, a raz jeszcze głębiej pod wozem (na przykład pod błotem pod kołami wozu). Może następnym razem się uda? Będzie niedługo sporo okazji do rewanżu – Krokusik 8 kwietnia, Pelpliński MnO 14 kwietnia, a tydzień potem Harpagan. Martwi mnie boląca noga, ale skoro mam zmartwienia, to znaczy, że żyję.

 

 

3 uwagi do wpisu “Relacja z Szago XV

Dodaj komentarz